czwartek, 21 lipca 2011

2. "Dzień z życia mego"

Wstaję rano. Właściwie od kilku lat budzę się o 5-tej, nie wiem po co, po czym znowu zasypiam. Myślę o tym co mi się śniło, to chyba najciekawsza część dnia. Notorycznie szkoła - objaw niedojrzałości jak mówi sennik. Może właśnie dlatego nie potrafię pogodzić się z rutyną i przystosować do szarości życia, dziwne przecież kocham szary, obok czerni i bieli to mój ulubiony kolor. Wstaję drugi raz, 7:30. Zapalam papierosa - to pierwsza świadoma czynność, którą zaczynam dzień. Nie tańczę do muzyki z głośnika jak kiedyś, nie wymyślam pięknego scenariusza na dziś dzień, bo po co? Przecież ostatni się spełnił! Nie jestem zakochana. Jak to możliwe?
Idę się myć, po kolei: zęby, twarz, włosy, całe ciało. Suszę: ciało, włosy. Maluję: twarz, oczy, usta. Używam moich ulubionych perfum. Ubieram się w czarną kieckę. Jem śniadanie albo nie. Zapalam kolejnego papierosa przy kawie. Jeszcze kiedyś palenie stanowiło dla mnie rytuał, przez to że jego częścią jest dym, był to rytuał w pewnym sensie magiczny, łączący mnie z jakąś niemal boską czynnością. Teraz już nie. To tylko kolejna rzecz wpisująca się w kanon rutyny. Ach, nienawidzę tego słowa. Tak samo jak nudy, braku, nienawiści, tyko że z tych rzeczy może powstać coś kreatywnego a z rutyny nie! Nic! Rutyna zabija!
Żegnam się z kotem, wychodzę.
Jestem w Warszawie. Nie lubię tego miasta - bezkształtna masa różności, chamstwa, gwałtu i hałasu. Nie potrafię tu odpocząć, nie potrafię tu nawet oddychać.
Do pracy jadę tramwajem mimo, że szybciej mam metrem, ale nie lubię metra, bo nie ma tam widoków. Czuję się tam jak zamknięta w jakiejś metalowej puszce, odcięta od świata i jeszcze pod ziemią. Nie lubię pod ziemią. Toleruję jeszcze na ziemi, ale kocham nad ziemią. Zawsze chciałam być ważką. Zawsze chciałam umieć latać.
Idę do pracy. Pracuję w agencji reklamowej. Pracę lubię ale mimo jej rzekomej kreatywności też jest rutynowa. Widzę tych samych ludzi od dwóch lat, lubię ich, ale... Dzień w pracy wygląda tak: hej, cześć i takie tam, otwieram kompa, sprawdzam maila, robię co mam robić, kilka szlugów w trakcie, lanczyk, znów praca, i uwaga, uwaga: "bardzo kreatywne zadanie, kilka szlugów, praca, kilkadziesiąt telefonów, sms od Kuby, kilka rozmów, obiad i znów to samo: praca, szlugi, small talk'i, telefony, rozmowa z szefem i out! do widzenia, dozoba, do jutra!
Po co jest "do jutra"? Po co jest "jutro", jeżeli jutro jest takie samo jak wczoraj, dziś i pojutrze? Powinno być: dziś 1, dziś 2, dziś 3, dziś 4 i tak dalej, tak samo jak odcinki jakiegoś chujowego horroru np. "Krzyk" czy innego gówna.
Wracam z pracy spacerem dla odmiany, aby trochę ubarwić mój powrót. Spotykam ludzi, różnych ale oni nic nie wnoszą, podejrzewam że dość mało nowego wnoszą w swoje życie, więc niby dlaczego mieli by urozmaicać moje? Myślę, że są szczęściarzami, oni lubią rutynę, albo przynajmniej ją tolerują.
Jako przykładna gospodyni, robię zakupy: jogurty, chleb, owoce, słodycze, kawa, woda, ser, jajka. Nie jem mięsa, więc go nie kupuję. Tak naprawdę nie kupuję go więc nie jem. Po prostu nie mam potrzeby kupowania mięsa, a potem go przyrządzania czy chociaż położenia na kanapkę. Nie żebym była jakąś zdeklarowaną wegetarianką. Jak by było w lodówce to bym zjadła, ale nie ma więc nie jem.
Wracam do domu, jest kot. Dzwoni Kuba - mój chłopak, lubię go, podoba mi się ale go nie kocham. On o tym nie wiem. Nie wie też że go kocham, ale myślę że ciągle się łudzi. Jest za to miło, przychodzi, dba o mnie, jest śmiesznie, zwyczajnie, rutynowo, bez szału, fajerwerków, motyli w brzuchu czy maślanych oczu. Taki związek z rozsądku. Nie lubię rozsądku. Rozsądek mi nie pasuje. Kuba zostaje na noc, albo wychodzi, jest mi wszystko jedno. Jak pójdzie to zostanę z kotem, jak zostanie to obejrzymy film, pójdziemy do łóżka. Jak pójdzie to sama pójdę do łóżka, nie będę marzyć przed snem bo po co? Marzenia się spełniły. Pójdę spać, zapamiętam moje chore snu: jestem centaurem z za dużymi kopytami, zagubiłam się na ciemnej nieznanej drodze ubrana w suknię ślubną, podróżuje po dziwnych, nieistniejących na Ziemi miejscach, widzę różowe krokodyle i latające bobry, nawet latam! Dużo ciekawsze niż reality. Wstaję o 5-tej rano i znów jest dziś.
Pewnie czytając to myślisz, że jestem zepsutym cynikiem, czy rozpuszczoną do szpiku kości małolatą, która ma za dużo i nie umie się z tego cieszyć. Wykorzystuje faceta, będąc z nim nie kochając go, gardzi pracą, a biedne dzieci w Afryce głodują. Poszłaby do hospicjum opiekować się chorymi dziećmi i by jej przeszło to wybrzydzanie, bo ludzie naprawdę cierpią a ona nie wie co to znaczy. Błąd! Każdy cierpi i nie da się tego zważyć, ocenić ani porównać. Ja cierpię przez moją niby niewinną nieodpowiedzialną fantazję*, która w zderzeniu z rzeczywistością zabija. Myślę, że moje życie nie dorasta do mojej wyobraźni. Nigdy nie obudzę się w świecie, w którym z nieba spadają płatki kwiatów, w tle leci muzyka, ludzie poruszają się w ogromnych bańkach mydlanych, potrafią latać i są wolni, istnieje teleportacja, nie ma telewizji i reklam, nie ma pieniędzy ani prezydenta, jest miło, jest siła i energia płynąca z dobra i kreatywności. Brzmi to nawet jak dla mnie tak absurdalnie, że przychodzi mi na myśl standardowa wypowiedź kandydatki do tytułu Miss World: "chciałabym żeby na świecie, był pokój, nie było wojen, wszyscy się kochali, nie było głodu itd." A ja chcę mieć po prostu swoje "magic reality" w rzeczywistości a nie tylko w głowie.
Zapadam więc w sen, który jest ucieczką, tym razem trwa on osiem godzin, ale wkrótce nie będzie się kończył.

czwartek, 14 lipca 2011

1. " Początek i koniec"

Kiedy już wszystko się udało, wszystkie puzzle prawie idealnie do siebie pasowały. Dostałam pracę, wyprowadziłam się z domu, z dala od rodziców, nie odbierając nawet od nich telefonów, poznałam chłopca, zrobiłam dyplom, minął rok od ostatniego ataku depresji i byłam w stanie zupełnie zrównoważonym. Gdy właśnie grzecznie i przykładnie wypełniłam wszystkie te rzeczy, które zawsze zarzucała mi moja rodzina i środowisko mówiąc: "kiedy się obronisz?", "kiedy wyjdziesz za mąż?", "kiedy dostaniesz pracę?", wypełniłam je tak jak odmawia się pokutę, którą dostajesz od księdza w celu zmazania swoich grzechów. Dokładnie w tym momencie, gdy odpokutowałam wszystkie swoje "grzechy" i byłam statystycznie szczęśliwą osobą stwierdziłam, że to nie to! że moje życie takie zupełnie rutynowe, przewidywalne, takie całkiem OK, takie o jakim tyle czasu marzyłam mnie nie kręci. Nie wstaję rano pełna radości i energii na cały dzień, której chyba więcej jest w jakimś batonie z reklamy. Nie, nie, nie chcę!
Wiedząc, że nigdy nie nauczę się latać, nie osiągnę swoich najskrytszych marzeń nie chcę żyć. Podjęłam świadomą, dorosłą decyzję, taką jak wtedy gdy wybierasz studia, nową pracę czy kierunek swojej drogi życiowej. Podjęłam decyzję, za którą jestem w pełni odpowiedzialna i w stanie udźwignąć wszystkie jej konsekwencje.
Podjęłam decyzję o świadomym samobójstwie.